Kiedy przyszłam do jadłodajni na Woronicza, prowadzonej przez siostry albertynki w ramach Fundacji Po pierwsze Człowiek, uderzyło mnie to, że przychodzącym na obiad zupa nalewana jest do talerza, gdy siedzą już przy stole. Człowiek jest tu gościem, jest częstowany, podaje mu się posiłek. Gość przecież nie prosi o poczęstunek, podaje mu się to, co się ma najlepszego. Łatwiej w takim klimacie zagadnąć, pogadać o pogodzie, chorobach, by z czasem przejść do bolących rejonów życia, do ran, zakrętów, klęsk życiowych i nierozwiązywalnych supłów, które sprowadzają człowieka na dno, na margines społeczeństwa, do wykluczenia, samotności i nędzy. Staramy się pomagać w rozwiązywaniu tych problemów, towarzyszyć w labiryncie biurokracji, kierować do specjalistów. Oczywiście robimy to tylko wtedy, gdy wpuszczą nas w swój dramat, gdy są na etapie prób wychodzenia do ludzi. Taki mamy klimat w naszej jadłodajni i jesteśmy z niego dumni.
Ciągle jednak w rozmowach prowadzonych przez wolontariuszy, znajomych, w rodzinie powracało pytanie, czy my czasem nie pielęgnujemy patologii, czy to rzeczywiście jest pomoc. Na comiesięcznych spotkaniach wolontariuszy jak bumerang powracał temat łatwego życia bezdomnych bo przecież bez zobowiązań, bez obowiązków wobec rodziny, pracodawcy, państwa, bez pośpiechu, pogoni za pieniądzem, karierą, itd.), braku ambicji, niechęć do pracy, bezrefleksyjne podejście do życia i postawa roszczeniowa wobec instytucji państwa. Nie mogliśmy dojść do porozumienia, nie rozumieliśmy się. Wiedziałam, że nie przebiję się z moim pojmowaniem pomocy ubogim „tak jak Chrystus”. Rozumiały mnie tylko zakonnice i paru wolontariuszy, którzy podzielali moją postawę.
Przez zupełny przypadek (a wiem, że nie ma przypadków) kupiłam pierwszy raz w życiu miesięcznik „Znak”, którego okładka zachęcała do przeczytania artykułów dotyczących pojęcia uważności. Po przeczytaniu kilku artykułów na ten temat, trafiłam na wypowiedź Ignacego Dudkiewicza pt. Solidarność jest lepsza od pomagania[1]. Autor, zaangażowany w rozmaite akcje społeczne, przede wszystkim na rzecz osób w kryzysie bezdomności, poruszył właśnie te problemy, które przedstawiłam wyżej i przedstawił swoją wizję pracy na rzecz bezdomnego. To była też moja wizja. Nareszcie ktoś to wszystko zebrał i wyłożył kawę na ławę. Oto krótkie streszczenie tego artykułu.
Po pierwsze, autor rozprawił się z definicjami słów „obowiązek” i „pomaganie”. Słowo „obowiązek” od razu umieszcza w kontekście odpowiedzialności chrześcijanina nie tylko za siebie, ale także za otaczającą go rzeczywistość oraz innych ludzi. Nie ma tu więc mowy o obowiązku, „lecz o naturalnej konsekwencji przylgnięcia do Chrystusa, który utożsamiał się z każdym człowiekiem, również, a może zwłaszcza, w jego biedzie, poniżeniu i cierpieniu. (…) troska o ubogich nie jest więc obowiązkiem, ale naturalną konsekwencją przyjęcia Bożej miłości, która uzdatnia i wzywa nas, by się nią dzielić”. I jeszcze to, o czym ciągle zapominamy: „chrześcijaństwo wymaga od nas potwierdzenia nie tylko w praktykach pobożnościowych i w rozwoju życia duchowego, ale również – jako religia przenikająca całe nasze życie – w przestrzeni relacji społecznych.
Drugi problem dotyczył definicji „pomagania”. Dudkiewicz od razu wyjaśnia to, czego w używaniu tego słowa nie widzimy. Otóż słowo to „wprowadza nas od razu w rzeczywistość relacji hierarchicznej, w której oto jest ten, który pomaga, oraz ten, któremu pomoc jest udzielana, a nie dwoje ludzi spotykających się ze sobą nawzajem”. Na pytanie, czy chrześcijanin ma obowiązek pomagać ubogiemu odpowiada: „(…) ma obowiązek robić znacznie więcej. Chrześcijanin powinien się z ubogim solidaryzować”. Ja bym to ostatnie zdanie napisała dużymi literami. Też tak to czuję. I również uważam, że sposób niesienia wsparcia (nie pomocy) ubogim i potrzebującym ma znaczenie.
I tu pojawia się pytanie o rodzaj pomocy. Ale musi się ono przebić przez stereotypy dotyczące ludzi doświadczających braku, wykluczonych, stereotypy domagające się „zajęcia stanowiska przez sytych, żyjących w miarę stabilnie, w skrócie: tych, którzy posiadają (nawet jeśli to nie są wielkie majątki)”. Już na poziomie języka dochodzi do dehumanizacji ludzi będących w kryzysie bezdomności. Jeżeli mówi się, że „osoby bezdomne mają legowiska, a nie posłania, zalęgają się gdzieś, a nie mieszkają, kopulują, a nie uprawiają seks, łażą, a nie chodzą, mają brudne łapy, a nie ręce, noszą szmaty, a nie ubrania, itd., to spychamy ich poza świat ludzi, w świat zwierząt, robaków… Przeczytajmy komentarze w Internecie na temat bezdomnych, wsłuchajmy się w przypadkowe wypowiedzi ludzi w autobusie, kawiarni…”.
Druga postawa, tak charakterystyczna, to obojętność. Gdy uznamy, że bieda nie istnieje, gdy zepchniemy ją poza obszar naszej świadomości, osiągniemy dobre, lecz kruche samopoczucie. Wystarczy, że cierpienie, a może rzeczona bieda, dotknie naszych bliskich lub nas samych. Autor mówi, że „można je wtedy zbyć prostą konstatacją, że „tak już jest ten świat urządzony”, i racjonalizować to, co się stało, albo zacząć coś robić na rzecz tego, by świat urządzić nieco inaczej – wtedy jednak obojętność znika.
Kolejna postawa, powiedziałabym powszechna, to obarczanie ubogich i cierpiących winą za ich własną sytuację. A to jest „przejście na intelektualną łatwiznę, a także wyraz poznawczej pychy, która sprawia, iż umiemy ocenić ludzkie życie i stwierdzić, kto i w jakim stopniu odpowiada za swoją kondycję”. To postawa powszechna i bardzo wygodna. „Jeśli bowiem uznać, że ubodzy, czy ludzie w kryzysie bezdomności "same są sobie winne", tudzież "same tego chciały", łatwo wysnuć błędny wniosek, że pomagać im nie należy.
Uzasadnieniem użytym przez Dudkiewicza do wykazania, że ten wniosek jest błędny, jest odniesienie do Sądu Ostatecznego. Nawet jasna wina człowieka nie sprawia, iż nie należy mu się miłosierdzie. „A cóż dopiero mówić o sytuacji ludzi ubogich, których losy bywają tak skomplikowane, że kategorie winy czy odpowiedzialności, często w ogóle do nich nie przystają”. A nawet gdyby rozpatrywać sytuację ludzi w kryzysie bezdomności w kategoriach winy i kary, to czy jest w porządku kara jaką płacą, zwłaszcza zimą? Czy mam prawo, w tym kontekście, podejmować decyzję, czy pomocy udzielić, czy też nie? – pyta Dudkiewicz.
Czwartym sposobem działania jest dyscyplinowanie i uzależnienie udzielenia pomocy od poddania się rygorowi owej dyscypliny. „Oto ci, którzy przyjmują pomoc, powinni, po pierwsze, być za nią wdzięczni, po drugie zaś, zrobić z nią dokładnie to, co pomagający uważa za słuszne. (…) Pokusa, by oczekiwać, że ubodzy będą tacy, jak sami tego chcemy, i tak też będą się zachowywać, jest olbrzymia. Ulegają jej również liderzy i liderki akcji pomocowych. Czasem, choćby nieświadomie, czyni to każdy”.
Ostatnią, piątą strategią podchodzenia do osób ubogich jest litość. Jeśli staje się ona nie punktem wyjścia, lecz celem, to w centrum stawiamy swoje emocje i potrzeby, a nie tych, którym pomagamy.
Każda z wymienionych postaw wobec ubogich stawia siebie w centrum, a przede wszystkim ponad osobą potrzebującą. „Każda prowadzi do budowania relacji opartych na władzy, a nie solidarności; jest hierarchiczna a nie równościowa. (…) Oto ja, z pozycji władzy, mogę drugą osobę albo pozbawić człowieczeństwa, albo zignorować, orzec o jej winie, postawić jej jasne warunki uzyskania pomocy i je egzekwować, albo wreszcie – z litości i szlachetności własnej – się nad nią pochylić. Żadna z tych postaw nie jest chrześcijańska”.
W tym miejscu autor zaczyna roztaczać przed czytelnikiem swoją wizję podejścia do bezdomności, ubóstwa, osamotnienia oraz relacji z Innym. Snuje refleksje na temat kondycji współczesności, w której najbardziej liczą się własne osiągnięcia, indywidualizm, „swoisty wokalizm własnego losu”. W której nie kładzie się nacisku na wspólnotowość, odpowiedzialność jednych za drugich. W której pomoc innym jest szlachetnością, a nie obowiązkiem. Autor z całą mocą podkreśla: „Nie, pomoc innym w chrześcijańskim rozumieniu nie jest szlachetnością. Jest dzieleniem się tym, co do mnie nie należy”. Papież Franciszek, cytując św. Jana Chryzostoma, pisał, że „nie dzielić się własnymi dobrami z ubogimi znaczy okradać ich i pozbawiać życia. Posiadane przez nas dobra nie są naszymi, ale ich dobrami”. I jeszcze jedno zdanie: „jałmużna jest nie tylko kwestią miłosierdzia. Przede wszystkim jest ona kwestią sprawiedliwości”.
Jest tu trudne do przyjęcia założenie, że to, co mamy, wcale nie jest naszą własnością. Wszystko zostało nam dane w dzierżawę. „I rozliczeni będziemy także z tego, na ile tym, co otrzymaliśmy, dzieliliśmy się z innymi, prowadząc ich do rzeczywistego wyzwolenia z dręczących ich przeciwności i ograniczeń, a nie tylko wyzwalając samych siebie z wyrzutów sumienia”.
Takie myślenie, trudne, stawia w centrum Drugiego – a więc w efekcie samego Chrystusa. Ewangelia to trudna Księga. Ona ukazuje cel i przekonuje, że z Bożą pomocą przynajmniej dostrzeżemy go na horyzoncie. Trzeba zacząć przemianę własnego życia, by móc umieć żyć z innymi i dla innych.
Sama zmiana myślenia nie sprawi jednak, że rażące dysproporcje i hierarchiczna relacja nagle znikną. Przecież wolontariusze i wolontariuszki po spędzeniu paru godzin na mrozie, przy podawaniu posiłków, odzieży, po rozmowach i wspólnym jedzeniu, „trafią ostatecznie do ciepłych łóżek (…), podczas gdy ich towarzysze niedawnych rozmów będą, bez grama patosu, walczyć o życie na klatkach schodowych, przystankach autobusowych i w pustostanach”. Uświadomienie sobie swojej uprzywilejowanej pozycji i władzy sprawi, że możemy z niej korzystać w inny sposób – „niwelować, na ile to możliwe, różnicę między nami a potrzebującymi, zamiast ją potęgować. Czasami nawet symboliczne gesty równości znaczą bardzo wiele. (…) A godność również ma w całej tej sprawie znaczenie – co więcej, znaczenie być może najważniejsze.”
Potrzebny jest mentalny przewrót, by wychodząc od swojej uprzywilejowanej pozycji wobec Drugiego, dojść do systemowych rozwiązań. Ta świadomość jest potrzebna, by stawiać w centrum sytuacje osób, z którymi się stykamy „poprzez nagłaśnianie ich problemów, oddawanie głosu potrzebującym, bycie ich rzecznikami w urzędach, pomaganiu im w załatwianiu rozmaitych spraw”. Dopiero kontakt z osobami w kryzysie pokazuje, jak bardzo nie potrafią sobie radzić z codziennymi sprawami, jak wielu barier nie potrafią pokonać, jak wiele rzeczy, dla nas na wyciągnięcie ręki, jest dla nich nieosiągalnych. Uświadomienie sobie tej nierówności oraz systemowych uwarunkowań połączone ze spojrzeniem na Innego przez pryzmat Ewangelii prowadzi nieuchronnie do odkrycia własnych ograniczeń – otóż paczka na święta, talerz zupy, odzież, nie są odpowiedzią na strukturalne bariery stojące przed ludźmi ubogimi. Świadomość własnych ograniczeń uchyla pytanie, czy ktoś jest winny swojej sytuacji, ale pozwala wyjść poza to pytanie – „będąc samemu pogubionym, towarzyszyć innym na często poplątanych ścieżkach ich życia. To pokora prowadzi nas do przekonania, że sami nie zmienimy świata, że potrzeba współdziałania wielu ludzi. (…) Brak pychy pozwala nam nie oczekiwać od ubogich, że wykorzystają przekazane (nie podarowane ) im dobra w taki sposób, jak Wspólnota Saint’Egidio (…) bazująca na wielu ważnych wartościach: trwałości, wierności, byciu na dobre i na złe, osobistych relacjach, możliwie równościowym podejściu do osób potrzebujących, współpracy z innymi organizacjami, rosnącym profesjonalizmie, coraz lepszym zrozumieniu mechanizmów przyczyniających się do trafiania ludzi na ulicę, pokorze w ich ocenianiu i oczekiwaniu od nich określonych zachowań, przełamywaniu w sobie i przestrzeni publicznej rozmaitych stereotypów, bezwarunkowości pomocy, ofiarowaniu potrzebującemu wolności – również wolności do odrzucenia naszego wsparcia”. Magda Wolnik, kierująca Wspólnotą Saint’Egidio w Warszawie, mówi tak: „dopiero gdy zaprzyjaźnimy się z mieszkającym na ulicy człowiekiem, który zmaga się z chorobą alkoholową, dopiero gdy go poznamy, zbudujemy relację i zaufanie, gdy udowodnimy, że nie spotykamy się z nim jeden raz i od święta, dopiero wtedy możemy mu spróbować powiedzieć: "Nie pij". Bo możemy dodać: "Nie pij, bo mi na tobie zależy"”.
Dudkiewicz pisze, że jest przekonany, że „solidarność jest lepsza od pomagania, miłosierdzie od litości, pokora od poznawczej pychy, wolność od dyscypliny. To drogowskazy, które dostrzegam w Ewangelii. I w życiu osób, których wierność Ewangelii podziwiam – jak s. Małgorzata Chmielewska, która nie tylko mawia, ale też potwierdza życiem, że kocha "swoich" bezdomnych”.
Zakończenie tego artykułu nie daje się streścić, więc przepisuję je w całości. Z szacunkiem i pokorą, z wszystkimi uczuciami i potwierdzonymi intuicjami, które autor zmaterializował w swojej wypowiedzi. Z radością, że nie zwariowałam, że nie jestem sama, że należę do tych, co myślą i czują jak ja. I dziękuję za każde słowo.
„Bo tak – wszyscy potrzebujący są nasi. Bo są naszymi braćmi i siostrami. Nie możemy ich nie zauważać. Ale są nasi także dlatego, że za ich sytuację odpowiadamy – w ubóstwo wpędzają ich niesprawiedliwe struktury, których częścią jest nasz dobrobyt. Nie pozwalają im z tego wyjść bariery, których jako społeczeństwo nie dostrzegamy, nie chcemy lub nie potrafimy ich niwelować. Nie spotykają się z wystarczającą dawką naszej miłości. Są więc nasi również dlatego, że są naszym wyrzutem sumienia. Wspieranie ich nie ma więc nic wspólnego z dobrym sercem. I my, i oni tych działań potrzebujemy: by być bardziej chrześcijaninem. By móc być bardziej człowiekiem”. Amen!
Anna Tychota
wolontariuszka w „Fundacji Po Pierwsze Człowiek” – od trzech lat pomaga w Jadłodajni i prowadzi zajęcia artystyczne (decoupage i in.)
założonej przez siostry albertynki
działającej przy ul. Woronicza 3b w Krakowie