Po pierwsze CZŁOWIEK
Trudno się do tego przyznać, nawet samej przed sobą. Zwłaszcza jeśli tak bliskie są mi wartości chrześcijańskie. Ale prawda jest taka, że wciąż podskórnie często myślę o ludziach w kategoriach „my” i „oni”. Ładni i brzydcy. Inteligentni i ci trochę ograniczeni. Odnoszący sukcesy i przegrani. Dzielę i kategoryzuję, a gdzieś pod tym wszystkim jest ogromny lęk, żeby przypadkiem nie znaleźć się, wśród tych gorszych. Nadrabiam miną, skrzętnie ukrywam moje niepowodzenia, wykonuje tyle niepotrzebnych ruchów i tracę ogromne pokłady energii, żeby się przypadkiem nie wydało.
Moim siostrom i braciom bez domu zawdzięczam to, że swoim sposobem bycia rozbijają fałsz mojego myślenia. Nie ma żadnego „my” i „oni”. Jesteśmy po prostu „my”. Każdy z nas, nieważne czy „domny”, czy nie, potrafi spektakularnie dać ciała, zepsuć coś, zawieść. Ale równocześnie czasem zachować się tak, że mam ochotę przed tym klęknąć.
- Siostro, mój znalazł ją na przystanku. Może wejść? – powiedziała któregoś dnia od wejścia pani Beata. Razem z partnerem przyprowadzili młodą dziewczynę – brudną i wychudzoną. Skuliła się w kącie, nawet na chwilę nie podniosła oczu znad talerza, wyglądała jak wystraszone zwierzątko, jakby miała się za chwilę rozpaść na kawałki. Serce się krajało. Od razu wyobraziłam sobie tamtych dwoje, kiedyś tam na sądzie ostatecznym, w niedopasowanych ciuchach i z brudem pod paznokciami, zdziwionych na maksa: Jezu, naprawdę? Ale kiedy widzieliśmy Cię głodnym?
Trudno jest o tym opowiadać, bo to doświadczenie głęboko duchowe, przemieniające, a równocześnie bardzo proste. Jak talerz zupy. Jak wymiana słów „proszę” i „dziękuję”. Jak cytryna z kieszeni pana Stanisława, którą gdzieś dostał i postanowił się ze mną podzielić. Jak gałązka bzu zerwana przez pana Zdzisława po drodze na stołówkę, żeby podziękować tej wolontariuszce, która dziś poczęstuje go obiadem.
Przyszłam pomagać w Jadłodajni, bo miałam w sobie chęć i gotowość, żeby dawać. Ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że ja tak samo potrzebuję tych uśmiechów, krótkiej rozmowy o głupotach, bycia blisko. I że ci, do których przychodzę, oprócz jedzenia i godnych warunków, potrzebują zrobić coś dla innych, przydać się, komuś sprawić radość. Nie ma „nas” – pomagających i „ich” – potrzebujących pomocy. Jest jedno „my” – jakkolwiek by to górnolotnie brzmiało – tak bardzo głodne, a równocześnie tak bardzo gotowe, żeby obdarować kogoś miłością.
- Siostro, mój znalazł ją na przystanku. Może wejść? – powiedziała któregoś dnia od wejścia pani Beata. Razem z partnerem przyprowadzili młodą dziewczynę – brudną i wychudzoną. Skuliła się w kącie, nawet na chwilę nie podniosła oczu znad talerza, wyglądała jak wystraszone zwierzątko, jakby miała się za chwilę rozpaść na kawałki. Serce się krajało. Od razu wyobraziłam sobie tamtych dwoje, kiedyś tam na sądzie ostatecznym, w niedopasowanych ciuchach i z brudem pod paznokciami, zdziwionych na maksa: Jezu, naprawdę? Ale kiedy widzieliśmy Cię głodnym?
Trudno jest o tym opowiadać, bo to doświadczenie głęboko duchowe, przemieniające, a równocześnie bardzo proste. Jak talerz zupy. Jak wymiana słów „proszę” i „dziękuję”. Jak cytryna z kieszeni pana Stanisława, którą gdzieś dostał i postanowił się ze mną podzielić. Jak gałązka bzu zerwana przez pana Zdzisława po drodze na stołówkę, żeby podziękować tej wolontariuszce, która dziś poczęstuje go obiadem.
Przyszłam pomagać w Jadłodajni, bo miałam w sobie chęć i gotowość, żeby dawać. Ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że ja tak samo potrzebuję tych uśmiechów, krótkiej rozmowy o głupotach, bycia blisko. I że ci, do których przychodzę, oprócz jedzenia i godnych warunków, potrzebują zrobić coś dla innych, przydać się, komuś sprawić radość. Nie ma „nas” – pomagających i „ich” – potrzebujących pomocy. Jest jedno „my” – jakkolwiek by to górnolotnie brzmiało – tak bardzo głodne, a równocześnie tak bardzo gotowe, żeby obdarować kogoś miłością.